Niewiele pamiętam z tamtego dnia.
Zjedliśmy śniadanie i jak co niedzielę, włączyliśmy telewizor w radosnym wyczekiwaniu na Teleranek.
Najpierw przyszło rozczarowanie: Gdzie mój ulubiony, wyczekiwany przez cały tydzień program? Gdzie kolorowe bajki?
A potem usłyszałam to straszne słowo: WOJNA. I od tej chwili, przez długie minuty siedziałam struchlała, czekając na to, co będzie dalej.
Mijały dni – dla mnie, jako dziecka, niewiele się zadziało, tylko na ulicach zjawiły się wojskowe samochody, a dorośli szeptali po kątach i słuchali w radiu dziwnych wiadomości, których treści też za bardzo nie rozumiałam.
Inne dni już mocniej wryły się w moją pamięć: były kolejki w sklepach, puste półki i mama głowiąca się, co zrobić na obiad. Z tamtych czasów pamiętam kotlety z marchewki, selera, jajek – kreatywność kobiet sięgnęła wtedy szczytu. Najbardziej doskwierał nam chyba jednak brak słodyczy i mięsa.
Któregoś dnia siedzieliśmy z bratem przed otwartą i prawie pustą lodówką, w której tego dnia nie było masła, o mięsie nawet nie wspomnę.
Wszystkie słodkie przetwory zostały już przez nas wyjedzone, a cukru było jak na lekarstwo. Na dodatek w domu zalęgły się mrówki faraona i wszystko trzeba było wyrzucać.
Kontemplowaliśmy w milczeniu lodówkę, mając do wyboru podsychający żółty ser, mleko lub warzywa. Odkąd pamiętam, picie mleka czy jedzenie jakiegokolwiek nabiału, było moją zmorą. Chyba dlatego nie znosiłam jeździć na kolonie - wmuszanie podczas śniadania zupy mlecznej, na której zdążył już wytworzyć się obrzydliwy kożuch - to nie była moja bajka, a obrzydzenie pozostało do dziś.
- Zamknij oczy - powiedział nagle mój brat.
- Ale dlaczego? - nie byłam pewna do czego zmierza
- No zamknij i nie podglądaj, a coś dobrego ci dam - patrzył na mnie z szelmowskim uśmiechem, a ja niepewnie zrobiłam to, o co prosił.
Usłyszałam odgłos krojenia, a później jakieś podejrzane szuranie. Zaczęłam uchylać jedną powiekę...
- Nie podglądaj! - ostrzegł, a ja zamknęłam posłusznie oko i czekałam.
- A teraz otwórz buzię - ponownie spróbowałam zerknąć, co kombinuje.
- No mówiłem nie patrz! - otworzyłam usta i nagle poczułam ten niebiański zapach. Kiełbasa! Ale jaaak...?
Zachwycona wgryzłam się w smakowity kąsek i... kiełbasa zniknęła! Zamiast niej trzymałam w zębach kawałek chleba, którego skórkę mój brat posmarował czosnkiem!
Śmialiśmy się wtedy, bo dowcip był przedni. Choć tak trochę gorzko się i tęsknie.
Ze stanu wojennego pamiętam jeszcze święta i oczywiście wiadomo - trzeba dzieci odciągnąć, żeby prezenty podłożyć.
Tamtego roku dziadek zawołał:
- Popatrzcie! Choinka na czołgu jedzie! – Wszyscy zaciekawieni, pobiegliśmy popatrzeć i... w ten o to sposób, wiara w Świętego Mikołaja przetrwała kolejny rok.
Tak właśnie wyglądały realia naszych pierwszych lat życia. Z punktu widzenia dziecka, stan wojenny nie był to dla mnie okresem szczególnie nieszczęśliwym. Nie miałam po prostu świadomości, że może być inaczej. Najbardziej cierpieli ci, którzy zdążyli już doświadczyć normalności.
Dopiero, kiedy byłam starsza i przypomniałam sobie tamte dni, dotarło do mnie, jak mocno zostaliśmy upodleni.
Odczuwam jednocześnie głęboki podziw w stosunku do ludzi, którzy zebrali się na odwagę, żeby o coś zawalczyć, zmienić, zbuntować się przeciwko systemowi.
Dlatego teraz, kiedy ponownie i już ze zrozumieniem słucham słów generała mówiącego, że: "Jesteśmy tylko kroplą w strumieniu polskich dziejów. Sojusz polsko-radziecki jest i pozostanie kamieniem węgielnym polskiej racji stanu." cieszę się, że to wszystko minęło jak zły sen.
Może i każdy z nas z osobna jest "tylko kroplą", ale w momencie kiedy zdecydujemy się działać razem, wspólnie, jako naród, tworzymy rwącą górską rzekę, która może zmieniać historię.